U sąsiada trawa jest zawsze zieleńsza.
- Szczegóły
Tak sobie tu siedzę na obczyźnie, sapię jak na porządnego homo sapiens przystało, i staram się ogarnąć pruską zasadę „Ordnung muß sein”, czyli porządek musi być! Nie ma dydaktyki, więc kwitnę jak cebula w doniczce, puszczając pąki świeżości w moich epistołach do recenzentów z JCR. Cała magia polega na tym, że jak odpowiadam na ich uwagi, to aż mi się parafrazami rymuje, niczym Mickiewicz na wiejskiej zabawie.
No ale, co tu mnie wkurza? Ano, biurokracja i formalności – jak wszędzie. Taka „otwartość myśli” w stylu: „Tak, możemy dyskutować, ale najpierw wypełnij ten formularz w trzech kopiach.” Wiecie, ten pruski Ordnung to jest jak próba zapanowania nad chaosem przy użyciu chaosu – taki porządek, że aż bałagan! W końcu wszyscy wiemy, jak to wygląda, nie?
Ale jak to mówią, „trawa u sąsiada zawsze zieleńsza”. I tu muszę przyznać, że coś w tym jest. Fakt, nie wszystko działa, ale przynajmniej „sąsiad” wie, że czas na zmiany. I chociaż „multikulti” wywołuje nadal u niektórych alergię jak wiosenne pyłki, to umiędzynarodowienie ma swoje plusy. Pozwala spojrzeć krytycznie na swoje podwórko, o ile oczywiście ktoś jest na to gotów. No i, co tu dużo mówić, tutejsi naukowcy mają odwagę ruszyć tyłek na wschód, zachód, czy gdziekolwiek, na miesiąc, rok czy na dekadę, bez obaw, że im tam mózg zwiędnie, a ciało zapleśnieje.
Zmiany widać, bo na przykład profesurki dostają ludzie z doświadczeniem spoza akademickiej bańki. No i to jest spoko, bo uczelnie zaczynają przypominać korporacje, gdzie liczy się wynik, a nie to, czy ktoś umie recytować Konstytucję z pamięci.
Ale uwaga! Nadal mamy silny opór, jak to na uczelni nie ma jednej słusznej drogi: zawsze znajdzie się silne grono teoretyków (w pozytywnym znaczeniu) i pilnuje, żeby uczelnia nie zamieniła się w taśmę produkcyjną, a student nie stał się półproduktem dla przemysłu. Praktyczne zastosowania w 110%? Nie, dziękuję!
I tak oto, zamiast instytutów, mamy start-upy i komercyjne firmy, wszystko z pełnym szacunkiem, dystynkcją i mądrością. Akademik tutaj nadal budzi respekt, a tytuły lśnią na wizytówkach prywatnych domów, jakby to były ordery zasługi w codziennej walce o chleb. Do rękoczynów dochodzi tylko na grillu, a i to rzadko. Szacunek do nauki powoli, bardzo powoli, przekształca się w realny kapitał, z niepolitycznych źródełek, które co prawda jeszcze są zamulone, ale przynajmniej płyną.
Co ciekawe, uczelnie zaczynają się łączyć w większe konglomeraty, coś jak „Avengersi” akademii – medyczne z technicznymi, ekonomiczne z handlowymi. Powód? Braki na rynku medycznym, więc jak tłumaczą lokalsi, potrzebujemy nowych lekarzy, pielęgniarek, pielęgniarzy i tak dalej, bo na technicznych zawsze jest popyt – ktoś te nowe auta musi produkować, a kto wie, może i operację na otwartym sercu da się ogarnąć po kursie z mechaniki samochodowej!
Także, jak to mówią, u sąsiada zawsze trawa zieleńsza... nawet jak to sztuczny trawnik.